Mam na imię Kamila. Nie jestem członkiem wspólnoty „Nowe Jeruzalem”, a na rekolekcje w sierpniu 2015 r. zostałam zaproszona przez moją mamę, która jest we wspólnocie oraz przez córkę, od wielu lat wyjeżdżającą z mamą na rekolekcje. O wyjazdach tych wiedziałam wiele, ale nie potrafiłam sobie wyobrazić siebie między ludźmi ze wspólnoty. W końcu pomyślałam: „Pojadę – choćby z ciekawości”. Nie myśląc zupełnie o sferze duchowej, zdecydowałam się.
Wydarzenia, których doświadczyłam na Górze św. Anny mogłyby przytrafić się każdemu, spotkały akurat mnie.
Dlaczego?
Może dlatego, że gdyby doświadczył ich ktoś inny i opowiedział mi, pewnie bym nie uwierzyła. A może ponieważ jestem silną osobowością, raczej nie przywódcą, ale cichym dyktatorem na pewno. Moi najbliżsi wiedzą, że zawsze staram się postawić na swoim, twardo stąpam po ziemi, mówię dużo i to, co myślę. Czy właśnie dlatego Bóg spośród wielu ludzi wybrał właśnie mnie? Czuję się wybrana…
Sierpniowe spotkanie z Bogiem zaczęło się niepozornie: bez zapału, euforii, radości, generalnie – bez większych emocji. Początek był naprawdę trudny. Pierwsze dwa dni były dla mnie traumatycznym przeżyciem. Totalny Matrix – inny wymiar. Mój 4-letni syn, Kuba, nie mógł się odnaleźć w ogromnym tłumie ludzi, był bardzo niegrzeczny. Ja sama nie należę do osób łatwo nawiązujących kontakty, a wspólnotowa jedność, otwartość na drugiego człowieka, często nieznajomego, po prostu mnie przytłoczyła. Sposób modlitwy, uwielbiania Boga, mimo, że wiele o nim słyszałam, niejednokrotnie obserwowałam, onieśmielał mnie, trochę żenował. Na poziomie emocji czułam się bardzo źle.
Drugiego wieczoru powiedziałam o wszystkim mamie, z ogromnym żalem, poczuciem winy, postawiłam, nie wiem tak naprawdę komu, warunek. Jeśli Kuba (syn) będzie się tak dalej zachowywał, nazajutrz wracam z nim do domu. Straszne, prawda? Zasłoniłam się dzieckiem.
Na mamę zawsze można liczyć. Rano wstała z gotową receptą: „My – tzn. wstawiennicy pomodlimy się za ciebie i za Kubę”.
To był pierwszy przełomowy moment.
Wierzę, jestem przekonana, że to właśnie dzięki tej modlitwie mogłam doświadczyć wszystkiego, co wydarzyło się później. Gdy wstawiennicy modlili się za nas, Kuba wziął moją twarz w swoje ręce i z przekonaniem powiedział: „Kocham Cię, Mama, obiecuję, że już będę grzeczny”. Słyszałam to już pewnie milion razy. Wszyscy wiemy, jak to jest z dziećmi. Nie wiem, co się stało, ale Kuba od tego momentu był grzeczny jak chyba jeszcze nigdy w swoim 4-letnim życiu. I tak straciłam argument w postaci Kuby. Musiałam zostać. Muszę mocno podkreślić, że ja mimo tego, jak to brzmi, chciałam zostać. Tylko bardzo obawiałam się, że moje uporządkowane życie, po spotkaniu z Bogiem żywym, którego widziałam w każdym z Was, zmieni się… A ja nie lubię zmian. Kolejnym przełomowym momentem było
spotkanie z o. Przemysławem, zorganizowane dla osób, które po raz pierwszy były na tego typu wyjeździe. Nie było to spotkanie indywidualne, więc o nic nie pytałam. O. Przemysław z nieprawdopodobną charyzmą, spokojem, pewnością odpowiadał dosłownie na wszystkie dręczące mnie wątpliwości. O tym, że możemy się czuć niekomfortowo, obco, że możemy nie odnaleźć się od razu. To spotkanie, a także rozmowa z mamą, która cały czas powtarzała, że mnie rozumie, pozwoliły mi się otworzyć na Boga.
Zobaczyłam Go w każdej napotkanej osobie:
w Justynce chorej na glejaka, z którą nawiązałam bliższą znajomość, w jej rodzinie, w p. Krysi, we wspaniałej młodzieży, w każdym dziecku, w o. Przemku, w ks. Michale, w jego słowie, które z dnia na dzień coraz bardziej chłonęłam. Ono otwierało moją głowę, a później moje serce na spotkanie z Panem, na codzienne uwielbienie Boga.
Nadszedł dzień, w którym miało się odbyć nabożeństwo o uzdrowienie duszy i ciała. Mimo coraz większej radości, jaka mnie ogarniała, otwartości na wszystko, co już się wydarzyło i co jeszcze miałoby się wydarzyć, podeszłam do tego spotkania z dystansem. Jak na początku wspominałam, jestem osobą, która twardo stąpa po ziemi. Każde uwielbienie, spotkanie z Jezusem bardzo głęboko przeżywałam. Obawiałam się, żeby to, co miało się wydarzyć, nie pozbawiło mnie mistyki, żebym sama nie odebrała tego jako „hokus-pokus”. Ksiądz Michał poprowadził modlitwę. Modliłam się o uzdrowienie mojej duszy, żebym umiała się otworzyć. O uzdrowieniu ciała nie myślałam. Nic przecież poważnego mi nie dolegało. No, może poza kontuzją lewego oka, której doznałam w marcu tego roku. Słabo widziałam, ale nie aż tak, żeby się o to modlić – są ważniejsze sprawy – skupiłam się raczej na duszy. Nagle ks. Michał w swoim charyzmatycznym poznaniu wymienia uzdrowienie osoby, która cierpi z powodu kontuzji lewego oka.
Naprawdę chodziło o mnie!
Moje oko zostało uzdrowione. Do tej pory (choć minęły prawie dwa miesiące) nie potrafię wyrazić, co czułam, myślałam, co działo się w moim sercu, duszy i głowie w tamtej chwili.
Rozmawiałam z Panem Bogiem, przepraszałam, prosiłam, że może już mi wystarczy, że muszę sobie to jakoś wszystko poukładać…ale nie… Bóg wie, jak ze mną postępować – kuj żelazo póki gorące. Rozpoczęło się nabożeństwo, w którym każdy mógł publicznie zawierzyć życie swoje, swojej rodziny Bogu, wyznać, że Jezus jest jedynym Panem i Zbawicielem, że On jest najważniejszy. Znowu pomyślałam, że może wystarczy jak na jeden wyjazd – 6 dni. Poza tym, w mojej hierarchii wartości, oprócz Boga najważniejszy jest mąż, dzieci, mama, siostra. Takie były myśli w mojej głowie. I usłyszałam na nie odpowiedź – głośną i wyraźną: „Nie bój się, jeśli Bóg będzie naprawdę na pierwszym miejscu, nie ex aequo z czymś innym, to wszystko będzie na właściwym miejscu”. Momentu, kiedy wypowiadałam słowa zawierzenia, nie pamiętam… Ale kiedy wróciłam na miejsce, poczułam radość, jakiej jeszcze nigdy nie odczuwałam, spokój, nie euforię, ale pokój, pewność, że po 33 latach wszystko w moim życiu ma swoje miejsce.
Powietrzem moim jest obecność Twoja święta w sercu mym – słowa tej pieśni są moją codzienną modlitwą. Chwała Tobie, Panie!
Kamila